Miory to małe miasteczko w rejonie witebskim. Ma około ośmiu tysięcy mieszkańców. Jego ulice ciągną się wzdłuż brzegów malowniczego Jeziora Miorskiego.
Pierwsze wzmianki o Miorach pochodzą z 1514 r. Wówczas nie była to jeszcze osada, a majątek o nazwie Mereja, leżący w okręgu brasławskim Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jego właścicielami była rodzina Ryłłów.
W 1640 r. Krzysztof i Alena Ryłłowie odsprzedali majątek Miery (nazwa istniała do XIX w.), Sebastianowi Mirskiemu.
Można więc przypuszczać, że miasteczko rozwinęło się przy dobrach Mirskich.
W XIX wieku majątek Miery (Miory), w wyniku parcelacji, uległ rozdrobnieniu, jednak do II wojny światowej jego część pozostała w ręku Mirskich. Z czasem ich główną siedzibą stał się, położony o 5 km na zachód, folwark Kamienpol.
Oprócz Mirskich, właścicielami dawnego majątku Miery (Miory) byli wówczas również Doboszyńscy, Puciatowie, Reuttowie i Klottowie.
W czasie II Rzeczypospolitej Miory weszły w skład powiatu brasławskiego. Były siedzibą gminy miorskiej.
Jedną z głównych atrakcji miasteczka jest kościół pw. Wniebowięcia Najświętszej Maryi Panny.
Ciekawa jest jego historia.
W 1643 roku Sebastian Mirski ufundował tu cerkiew prawosławną.
Przez 40 lat służyła ona miejscowej ludności.
W 1683 roku synowie Sebastiana, Jan, Michał, Władysław, Kazimierz i Ludwik przemianowali ją na kościół unicki, który przekazali bazylianom. Było to nawet powodem interwencji cara Piotra Wielkiego, żądającego od króla Rzeczypospolitej oddania obiektu Cerkwi prawosławnej.
Interwencja się nie powiodła. Można powiedzieć, że stało się wręcz przeciwnie. W 1728 roku kościół unicki stał się oficjalnie rzymskokatolickim.
Stary budynek z roku na rok coraz bardziej niszczał. Dopiero w latach 1780-81 przeprowadzono w nim gruntowny remont.
Świątynię usadowiono wówczas na kamiennym fundamencie, pokryto gontem, a nad wejściem dobudowano wieżę.
Na początku XX wieku ogromna burza szalejąca nad Miorami zniszczyła wieżę kościelną.
Proboszczem parafii był wówczas bardzo operatywny (ale i kontrowersyjny) ksiądz – Józef Borodzicz.
Jego wspomnienia o początkach posługi duszpasterskiej w Miorach („Pod wozem i na wozie”) opisują dokładnie tamte wydarzenia.
Gdy, w 1905 roku, przyjechał do Mior, ujrzał stary, malutki kościółek pochylający się ku ziemi ze starości. Strach było odprawiać w nim msze, bo odnosiło się wrażenie, że zmurszały sufit z całym impetem runie wiernym na głowę.
Proboszczem parafii był 70-letni ksiądz Wincenty Brzozowski.
Staruszek pamiętał doskonale czasy, gdy po Powstaniu Styczniowym Murawiow-Wieszaciel zaprowadzał w tej części Brasławszczyzny „porządek”. Represjom nie było końca.
Wówczas cudem uniknął rozstrzelania.
Te traumatyczne doświadczenia spowodowały, że kapłan żył w ciągłym strachu o to, że ktoś go zadenuncjuje, że zdradzi.
Asekuracyjnie kłaniał się uniżenie wszystkim lokalnym urzędnikom. Co więcej, podporządkował się również popowi (dziekanowi czereskiemu o nazwisku Bielawski), który wyczuwając jego słabość, nieustannie go szantażował i żądał coraz to większej ilości pieniędzy za milczenie na temat wyimaginowanych przewinień księdza Brzozowskiego.
Taką samą metodę wyłudzania od księdza gotówki mieli również miejscowi notable.
Tak opisuje go ks. Borodzicz:
„Dla charakterystyki tego zacnego człowieka dość powiedzieć, że manifest tolerancyjny, przysłany mu przez konsystorza do ogłoszenia z ambony, uważał za żart nie na miejscu i nie chciał go ludowi obwieścić, a kiedy zjawił się kto do spowiedzi bez kartki organisty lub kościelego, odpędził go od konfesjonału, wołając na cały głos: „Precz! pandzieju! Precz! Kto wie, może jesteś prawosławnym? Zgubisz siebie a mnie na Sybir wyślą”
Parafia była mała i biedna.
Przyjechawszy do Mior, ksiądz Borodzicz, był przerażony.
Postanowił jednak, że zmierzy się ze wszystkimi problemami miorskiej wspólnoty.
Zaczął od zamknięcia rozpadającego się kościoła. Msze odprawiał na placu. Zimą ludzie marzli niemiłosiernie, a latem „smażyli się” w słońcu.
Zrozumiał, że pierwszą i najważniejszą sprawą, którą niezwłocznie trzeba załatwić, była budowa nowej świątyni.
Ale… Żeby to było takie proste…
By zacząć budowę, potrzebne było pozwolenie władz na to przedsięwzięcie.
Zdobycie tego dokumentu było dla księdza drogą przez mękę!
Zgodnie z dawnym (a nie zmienionym) zarządzeniem Murawiowa, to miejscowy pop miał orzekać czy kościół katolicki w danej miejscowości jest potrzebny czy też nie. A według dziekana czereskiego, ówczesna świątynia w Miorach była w doskonałym stanie i fanaberią księdza jest budowanie nowego kościoła.
„Przepychanki” trwały bardzo długo.
Ksiądz Borodzicz jeździł do gubernatora 20 razy.
W końcu się udało.
Musiał jednak podpisać zobowiązanie następującej treści:
„Ja niżej podpisany ks. Jóżef Borodzicz zobowiązuję się niniejszem, że po otrzymaniu pozwolenia J.M. hrabiego Tatyszewa na budowanie kościoła w Miorach nie będę zbierał ofiar w parafii miorskiej”.
Jak zdobyć pieniądze na tak duże przedsięwzięcie?
Wydawało się to wręcz nierealne.
Ale ksiądz Borodzicz lubił wyzwania.
Ustalił plan pozyskiwania funduszy i z całą determinacją go realizował.
Wraz z grupą najgorliwszych parafian jeździł po całym Imperium Rosyjskim i przekonywał ludzi do dokonania nawet najmniejszych wpłat.
Wydrukował też „cegiełki” o wartości 1 i 5 kopiejek. Pieniądze z ich sprzedaży zasilały konto budowy kościoła.
W międzyczasie gromadzono materiały budowlane.
Pomagali w tym wszyscy parafianie.
Jedni dostarczali budulec, inni oferowali swoją pracę przy wznoszeniu nowej świątyni.
Niedaleko Mior powstał nawet zakład produkujący cegły na potrzeby budowy świątyni.
Do ich wytwarzania używano wapna, gliny i… białek z jaj.
Jajka zbierano w okolicznych wioskach. Najpierw dostarczano je do miejscowej piekarni, gdzie oddzielano żółtka od białek. Żółtka wykorzystywano na miejscu, a białka odwożono do cegielni.
Wybrano też projekt kościola. Jego autorem był wileński architekt, Franciszek Dubowik,
Budowla miała być trójnawową dwuwieżną świątynią z pięcioboczną absydą, do której od strony południowej przylegała zakrystia.
Zgodnie z zamysłem Komitetu budowy kościoła, w boczne ściany świątyni miały być wmurowane płyty nagrobne książąt Światopełk-Mirskich.
Rosły też mury plebanii.
Latem 1907 roku kościół został oddany wiernym.
Po odprawieniu pierwszej mszy w nowowybudowanej światyni, ksiądz Jozef Borodzicz został przeniesiony do innej parafii.
Stało się to na skutek wyraźnych żądań lokalnych władz, do których co i rusz wplywały donosy na proboszcza miorskiego.
Oto jak opisuję to Józef Borodzicz w „Na wozie i pod wozem”:
W czasach sowieckich kościół w Miorach został zamieniony w skład zboża pochodzącego z miejscowego kołchozu.
W 1956 roku oddano go wiernym.
Na placu kościelnym zwracają uwagę trzy obiekty.
Jednym z nich jest pomnik papieża Jana Pawła II, z proroczym napisem na cokole: „Niech zstąpi duch Twój. Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”.
Drugim jest, ufundowana ze składek wiernych, rzeźna Nienarodzonego Dziecka, autorstwa Aleksandra Dranca.
Trzecim jest pomnik Matki Bożej Miorskiej z Dzieciątkiem z 1999 roku.
Pierwotnie figura nosiła nazwę Matki Bożej Zbawicielki Tonących i miała stanąć pośrodku jeziora Miorskiego.
Władze nie wyraziły na to zgody. Pomnik ustawiono więc tuż przed wejściem do kościoła.
Jest jeszcze coś, na co warto zwrócić uwagę chodząc po placu kościelnym w Miorach.
To tablica, wmurowana w ścianę kościoła 1.09.2019 roku. Upamiętnia ona Żołnierzy Armii Andersa pochodzących m.inn. z Miorszczyzny. Wśród autorów pomysłu byli dwaj młodzi chłopcy – Paweł Łutochin i Aleksander Rynkiewicz – prawnukowie uczestników walk o Monte Casino.
Chciałabym przybliżyć tu losy dwóch mężczyzn, którzy „Poszli szlakiem nadziei” – Isaja Lutochina i Siemiona Jeremiejewa
O Isaju tak opowiadał mi jego wnuk – Paweł Lutochin:
„Mój dziadek Isaj Łutochin urodził się w 1914 roku w Pukach, w powiecie Dzisnieńskim.
Był Żołnierzem Września 1939. Niedługo walczył.
W 1939 roku dostał się do niewoli.
Był zesłany do Komi ASSR.
W 1941 roku, w Tatiszczewie, został Żołnierzem Armii Andersa. Brał udział w bitwie pod Monte Cassino.
Po wojnie nie chciał zostać na Zachodzie. Ciągnęło Go na baćkowszczyznę. Tam czekała na Niego Rodzina. Postanowił wrócić. Udało Mu się przyjechać do domu pod koniec lat 50-tych”.
Ten powrót wspomina córka Isaja (ciocia Pana Pawła):
“Tatuś wyjechał na wojnę w 1939. A kiedy wojna już się skończyła, i nadal nie było żadnych wiadomości od Niego, wszyscy mysleli, że już go nie ma.
Pewnej nocy rozległo się pukanie do drzwi domu, w którym mieszkali rodzice Taty. Otworzyła Jego siostra. Tata po polsku zapytał, czy można przenocować.
Jego ojciec, Akim, odpowiedział, że żołnierz nie nosi ze sobą noclegu i pozwolił zostać.
Tata wszedł do domu i zapytał: Gdzie jest Isaj?
W odpowiedzi usłyszał, że nie ma już Isaja.
Uśmiechnął się lekko i zapytał: “Kim więc jestem?”
Wtedy Jego matka straciła przytomność…”
Po powrocie do domu Isaj opowiadał… opowiadał… opowiadał…
Jego przemyślenia były inne niż oficjalna propaganda wszechobecna wówczas w Białoruskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej.
Zamiast wychwalać pod niebiosa władzę bolszewicką, mówił: “Gdyby Niemcy nie zaatakowali Związku Radzieckiego w 1941, wszyscy zginęlibyśmy w obozach. Nasze organizmy były bardzo wyczerpane. Mnie, jak wielu, dopadł szkorbut.
Po podpisaniu Paktu Sikorski-Majski, zostaliśmy uwolnieni. Słyszeliśmy o formowaniu się Armii Andersa. Staraliśmy się dotrzeć do punktów mobilizacyjnych.
Nie przypominaliśmy żołnierzy. Każdy z nas był schorowany, wycieńczony do granic możliwości.
W punktach mobilizacyjnych Armii Andersa karmili nas łyżką, ponieważ po obozowej diecie duża porcja jedzenia mogłaby nas zabić. Osobiście widziałem, jak jeden biedak szybko zjadł więcej niż to, co powinien i padł martwy.”
Wspominał “szlak nadziei”, ciężkie walki we Włoszech, zdobywanie Monte Casino.
Te opowieści były przeplatane zabawnymi historiami, które przydarzały się Żołnierzom Andersa.
Córka Isaja wspomina:
“Pamiętam historię, kiedy Tata z jednym z Żołnierzy na rynku, gdzieś na Bliskim Wschodzie, chciał kupić jaja kurze. Nie znając lokalnego języka, nie wiedział, jak wyjaśnić, czego potrzebuje i nie wymyślił nic lepszego niż gdakanie i trzepotanie rękami jak skrzydłami. Wyobrażam sobie jak zabawnie to musiało wyglądać.”
Wspominał kolegów:
“Tata powiedział, że wraz z nim służył Aleksiej z Wołożynek (wieś w gminie Jody powiatu brasławskiego). Był bardzo przystojny. Włoszki, jak winogronowe kiscie wisiały na nim. Jedna z nich nawet zaproponowała mu małżeństwo. Chłopak bronił się przed tą propozyjcją matrymonialną jak tylko mógł. Włoszce było pogodzić się z odmową. W końcu, gdy zorientowła się, ze nic nie wskóra, powiedziała: “To weźmy ślub przynajmniej na jedną noc!”
Krótko po powrocie na Białoruś, Isaj Łutochin został zesłany na sybir.
Historia zatoczyła koło.
Znów, jak w 1939 roku, trzeba było zmagać się z zimnem, ciężką pracą i tęsknotą za baćkowszczyzną.
Tym razem, dodatkowo, był odpowiedzialny za rodzinę, która została deportowana wraz z nim.
Pan Paweł Łutochin, starał się odtworzyć powojenne losy Dziadka.
Poznał Michała urodzonego w Usolu Syberyjskim podczas wygnania jego rodziny.
Dwaj dziadkowie Michała – Dionizy i Michał – byli również Żołnierzami Andersa i wojennymi przyjaciółmi Isaja Łutochin. Po wojnie wrócili do domu i niedługo później powtórnie znaleźli się na wygnaniu.
Pan Paweł Łutochin pisze o tym, co usłyszał od Michała:
“ Nasi dziadkowie w Usolu pracowali przy pozyskiwaniu drewna. Nie mieli kompletnej odzieży zimowej. Bez rękawic ścinali ogromne syberyjskie drzewa. A mróz był taki, że ręce przyklejały się do piły. Jak opowiadali, bywało, że musieli napić się alkoholu (medycznego!!!!) i dopiero wówczas szli piłować las. ”
“ Zwykle we czterech lub pięciu zbierali się u nas w baraku. Mój Dziadek, Twój Dziadek – Isaj i kilku innych byłych żołnierzy 2 Korpusu Polskiego.
Wspominali… Opowiadali…
Jakimś cudem udało im się zdobyć radiolę – Bajkał. To radio nadal stoi w moim domu. Perełka!
Zdarzało się, że ustawiali stołki w kółko, wyjmowali wódkę i tak siedzieli, uważnie słuchając wiadomości. Nie byli pijakami! Nie! Wódka była dla atmosfery.
Radiolę ustawiono nisko, nie na stole, aby nie rzucała się w oczy tym, którym nie powinna się rzucać. A ja, maluch, biegam między nimi. Nawet teraz pamiętam, jak częstowali mnie ciasteczkami.
Znacznie później zdałem sobie sprawę, że stacja radiowa, którą słuchali, nie była sowiecka…”
“ Kiedy wróciłem z Syberii, Twój Dziadek i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
Pamiętam Go jako wspaniałego stolarza.
Pracowałem wtedy w autoszkole i wiele rzeczy przywiozłem do Isaja, aby naprawić. Często siedzieliśmy i rozmawialiśmy na werandzie Jego domu.
Isaj, podobnie jak wszyscy, nie mówił wiele o swojej przeszłości. Sam wiesz, jaki był czas… A teraz z Andersowców nikt już nie żyje. Wraz z nimi odeszły też Ich historie.”
“Pojechałem kiedyś z Isajem na swoim ZIL-e z Szarkowszczyzny do Bujek. Jedziemy, a moje siedzenia w kabinie były pokryte ciemnozielonym materiałem. Isai przesunął ręką po siedzeniu, uśmiechnął się i zapytał: “- Cóż, co? Widzę, że przydał się koc twojego Dziadka?”
Rzeczywiście, mój dziadek, Dionizy, przywiózł ze sobą ten koc po wojnie. Tyle lat minęło. Koc się zużył, więc wykorzystałem go jako nakrycie siedzeń w samochodzie.”
Aleksander Rynkiewicz, kolejny wnuk Andersowca, tak opowiedział mi o swoim dziadku:
“Siemion Jeremiejew syn Makara urodził się w 1911 roku w Milejkach, w połowie drogi między Miorami a Nowym Pohostem.
Jak w każdej brasławskiej rodzinie mieszkającej na wsi, tak i u Jeremiejewów „nie przelewało się”, ale biednie również nie było
Rodzice pracowicie uprawiali ziemię. Dzieci pomagały we wszystkich pracach gospodarskich.
I tak mijał rok za rokiem.
Nadszedł sierpień 1939.
Wiadomo było, że wojna jest nieunikniona.
Siemion dostał powołanie do Wojska Polskiego.
Wyjeżdżając do punktu mobilizacyjnego, nie zdawał sobie sprawy z tego, że żegna rodzinę na długich 8 lat…
Walczył we wrześniu 1939 roku”
Dostał się do niewoli sowieckiej. Wraz z innymi żołnierzami został wywieziony na sybir.
Po podpisaniu Paktu Sikorski-Majski nadeszła upragniona wolność. Mógł spokojnie się przemieszczać.
Wybrał drogę prowadzącą do Armii Andersa.
Przeszedł szczęśliwie cały szlak bojowy.
Zachowały się zdjęcia z tego okresu. Młody, przystojny Siemion patrzy śmiało w obiektyw. Wie, że ma w sobie siłę, by pokonać każdą przeciwność losu.
Między innymi ta siła zadecydowała, że mimo ostrzeżeń „Nie jedź do Związku Sowieckiego”, postanowił wrócić do domu.
Kochał Ziemię Brasławską. Nie wyobrażał sobie, ze mógłby żyć na obczyźnie.
W 1947 roku zapukał do rodzinnego domu.
Zmęczony, chory na gruźlicę, nie przypominał dawnego wesołego Siemiona.
Pobyt na baćkowszczyźnie nie trwał długo.
W kwietniu 1951 roku, po konfiskacie mienia, całą rodzinę Jeremiejewów, „przesiedlono” (choć uważam, że lepszym słowem jest – zesłano) na sybir, do posiołku Morgudej w Irkuckiej Obłaści.
Córka Siemiona – Zofia – tak wspomina ten straszny okres:
„W 1951 r. wysłano nas na Syberię do miasta Margudej.
Tata tam pracował jako robotnik w lespromchozie.
Scinał drzewa, które wiosną spławiano rzeką Kete.
Mieszkaliśmy w baraku, w wiosce pośrodku tajgi, 80 km do najbliższej osady.
Na całą wieś była jedna krowa. Na czworo dzieci przydzielano nam tylko jedną szklankę mleka dziennie.
Nie było tam drzew owocowych. Ale było dużo jagód i czeremchy. Mama gotowała dżem z jagód, a owoce czeremchy suszyła.
Mój dziadek, Makar, pracował jako stróż w sklepie. Zimą zmarł, a wiosną wróciliśmy do domu.
Znów jechaliśmy w wagonie towarowym. Pamiętam, że na środku wagonu stał piec. Dawał przyjemne ciepło. Na zewnątrz ktoś napisał: „ludzie z Mior”.
Wraz z sąsiadami (rodzina Łagunowa ze wsi Bielewce, niedaleko Milejek) zapłaciliśmy za ten transport. Podróż trwała aż 18 dni”.
Tym razem Siemion Jeremiejew wrócił na baćkowszczyznę na stałe.
Początkowo, wraz z żoną i dziećmi zamieszkał w stodole (majątek został skonfiskowany w 1951 roku).
Ciężko im się żyło. Ale solidną pracą zapewnił bliskim w miarę spokojne życie.
Wychował i wykształcił siedmioro dzieci.
Nieraz opisywał rodzinie piękno Włoch, Palestyny i innych egzotycznych miejsc. Nigdy, natomiast, nie mówił o walkach Armii Andersa. Nie chciał narażać bliskich na ewentualne nieprzyjemności ze strony władz. Ale może i wspomnienia zbyt bolały…
Bardzo przeżywał, że, gdy weterani Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, świętowali Dzień Zwycięstwa, nie zapraszano Go na żadne uroczystości.
„Czy nie jestem weteranem? Nie walczyłem?” – pytał ze łzami w oczach.
Nigdy, mimo tylu cierpień, których doznał, nie żałował powrotu na Białoruś.
Prosto z Irkuckiej Obłaści mógł pojechać do Polski. Niektórzy tam robili. Ale nie on! Dla Niego pojałtańska Polska była obca. Nie mógłby zostawić dla niej Białorusi”.
Niedaleko od kościoła znajduje się stary miorski cmentarz. Są tam groby żołnierzy, którzy zginęli tu w 1920 roku.
Dzisiejsze Miory to nie tylko zabytki, pomniki, groby i historia.
To również serce krainy żurawi i żurawiny.
I nic dziwnego. Miasto otaczają bagna (z Bagnem Jelnia na czele).
Szacuje się, że corocznie przylatuje tu ponad 4000 żurawi i dziesiątki tysięcy różnych gatunków gęsi, które zatrzymują się na odpoczynek na pobliskich torfowiskach.
A klukwa (żurawina) jest tu wszechobecna
Od 2012 roku, we wrześniu, odbywa się tu święto ekologiczne „Żurawie i żurawina Miorszczyzny”.
Można wówczas wziąć udział w różnorodnych grach i zabawach, zwiedzić wystawę lokalnego rękodzieła (a nawet kupić coś na pamiątkę), posłuchać występów zespołów ludowych (śpiewają pięknie), spróbować potraw z żurawiną w roli głównej (pychota)