Postaram się „oprowadzić” Państwa po Kresach widzianych „moimi oczami”
Najpierw pojedziemy na Białoruś.
Odwiedzimy Brasławszczyznę, rejon, który przez wieki był pograniczem kolejnych państw i który w czasie II Rzeczypospolitej nazywano kresami Kresów.
Odwiedzimy skrawek świata, w którym oddycha się historią.
Dlaczego zaczęłam od tej krainy?
Powód jest prozaiczny.
„Mnie ta ziemia od innych droższa”…
Trasa „naszego zwiedzania” będzie wiodła przez kolejne z obecnych miasteczek i wsi Rejonu Brasławskiego, części Miorskiego i Szarkowskiego, oraz niektóre litewskie miejscowości, czyli używając nomenklatury przedwojennej – dawnego powiatu brasławskiego województwa wileńskiego.
Chcąc zorientować się w położeniu Ziemi Brasławskiej, najłatwiej posłużyć się mapą II Rzeczypospolitej.
Dlaczego powinniśmy sięgnąć po mapę Polski przedwojennej, a nie np. współczesnej Białorusi?
Ano dlatego, że dzisiejszy Rejon Brasławski to nie cała Brasławszczyzna.
Nie ma w nim dawnej gminy Smołwy i Rymszany (obecnie to Litwa), oraz kilku dawnych gmin wschodnich (Leonpol, Miory, Nowy Pohost, Przebrodzie, Jody).
Zdecydowanie łatwiej rozeznać się, gdzie leży Brasławszczyzna, analizując przedwojenną mapę Polski.
Północna granica powiatu (a tym samym przedwojenna granica polsko-łotewska) oparta była o rzekę Dźwinę. Rubież wschodnia, południowa i zachodnia przebiegały nizinami rzek (w ich górnym biegu): Dryświaty, Miedzioły, Łyczajki, Tuźbiny, Bereżnicy.
W 1935 roku Jan Robert Stachura tak opisywał tę Krainę:
Hen pod Łotwą, za lasami, kędy płynie rzeka Dźwina,
otoczona jeziorami, Brasławszczyzny jest kraina.
Pełno jezior, pełno wody, wydmy, piaski, lekkie wzgórza,
rzadkie wioski, małe grody, w wielkich lasach kraj się nurza.
Wielkie bory przetrzebione, rzadko po nich wilki chodzą,
pachną łąki ukwiecone, a po nich bociany brodzą.
Zbożami rozmaitemi szumi gleba małożyzna,
na rubieżach polskiej ziemi trzyma wartę Brasławszczyzna.
I trafił w sedno – to Kraina Tysięcy Jezior (nie „zadeptanych” jeszcze przez turystów tak, jak nasze Mazury), Lasów i ogromnych torfowisk (z Bagnem Jelnia – największym, bo liczącym 25 tys. ha torfowiskiem na świecie).
Przepiękny, ale biedny rejon.
Ziemię tę od wieków zamieszkiwali wspólnie Rusini (nie mylić z Rosjanami), Polacy, Tatarzy, rosyjscy staroobrzędowcy, Litwini, Łotysze i Żydzi.
Żyli w zgodzie i przyjaźni.
Panujące tu obyczaje nakazywały szanować uczucia religijne obywateli innych wyznań i religii oraz pomagać sobie nawzajem. I tak było od zawsze.
Niestety… nie na zawsze!
Gdy już wiemy w którą stronę się kierować, zapraszam – ruszamy!
W związku z tym, ze nie korzystaliśmy z publicznych środków lokomocji, opiszę wjazd na Białoruś samochodem.
Zaopatrzeni w wizy (na razie są niepotrzebne, ale w przyszłości – kto wie?) i poświadczenie ubezpieczenia zdrowotnego na czas pobytu, po przekroczeniu „przejęcia unijnego”, wjeżdżamy na granicę białoruską.
Tu czeka nas 4- etapowa kontrola paszportowo-celna:
- Kontrola samochodu (ilość osób w aucie, numery samochodu, w tym VIN)
- Kontrola paszportowa
- Kontrola celna (Podczas wjazdu autem na teren Białorusi musimy wypełnić deklaracje celną )
- Pobieżna kontrola (tzw „rzucenie okiem”) w czasie wyjazdu z granicy
Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych (zwłaszcza tych, którzy nie pamiętają przekraczania granic PRL-u) procedury te mogą być, delikatnie mówiąc, egzotyczne.
Dla mnie jednak najbardziej dokuczliwą rzeczą był czas przekraczania granicy. Nawet jeśli nie ma kolejki, można spędzić na przejściu grubo ponad godzinę.
Białoruscy pogranicznicy są nadzwyczaj kulturalni, ale jednocześnie niezwykle oszczędni w słowach i gestach, bardzo rzeczowi i do bólu konkretni. Nawet piękne, młode celniczki trudno skłonić do najmniejszego, choćby, uśmiechu. Nie ma tu miejsca na żarty czy spoufalanie się z podróżnymi. Pełen profesjonalizm!
Po przekroczeniu granicy, czeka niespodzianka – doskonałe drogi.
Przejechaliśmy ponad tysiąc kilometrów i nigdzie, nigdzie nie spotkaliśmy „łatanego” asfaltu. Wszędzie równo, prosto i bez niespodzianek. Nie mówię tu o tych najgłówniejszych trasach. Tego można było się spodziewać. Ale my, po pierwszej podróży na Białoruś, staramy się unikać płatnych dróg. Nie jest to spowodowane skąpstwem! Tam jedna chwila nieuwagi (np. niezwrócenie uwagi, że któraś z mijanych bramek nie „zapiszczała”), może skutkować mandatem. A te nie są na Białorusi tanie. Sto dolarów to jednorazowa norma.
Wrażenie robi także czystość i estetyka poboczy. Nie uświadczy się tu fruwających worków foliowych, papierów, puszek czy butelek. Trawa jest skoszona, krzaki usunięte. To dotyczy również podrzędnych tras.
Jeśli nie przekroczy się dozwolonej prędkości (radary są tu wszechobecne!), jest bardzo małe prawdopodobieństwo na spotkanie z milicją. Jednak jeśli złamie się przepisy drogowe, stróże prawa wyrastają jak spod ziemi.